DA NANG-> HOI AN
Zjedliśmy śniadanie w naszym
hotelu w Sajgonie. Standard - bagietka z jajkiem i kawą. Były również banany, a jak są owoce to już
mały plus dla hotelu.
Uwinęliśmy się dość szybko, więc mieliśmy dużo czasu, żeby na
spokojnie dostać się na lotnisko.
Wspominałem, że ten lot miał
być od razu po przylocie? No tak, ale pomyliłem się o jeden dzień, a godzina była przecież dostosowana do przylotu. Inaczej lecielibyśmy rano żeby zaoszczędzić dnia, a nie dopiero w południe!
Na lotnisko dotarliśmy tak
samo jak dzień wcześniej autobusem nr 152. Czekaliśmy na małym dworcu może 10-15 min. Na lotnisku sprawna odprawa w Vietnam Airlines, gdzie bagaż nadawany
mamy w cenie, a to jest ważne. Przed odlotem zjedliśmy drugie, ale jakże porządne śniadanie w
saloniku biznesowym.
Do Da Nang dolecieliśmy przed 13, gdzie mieliśmy już umówionego kierowce, który miał nas zawieźć do naszego guesthouse’u. Koszt tranferu 13$. Można
taniej transportem lokalnym, ale my nie
chcieliśmy już tracić dnia.
I tak o 14, po zameldowaniu w
nowym hoteliku, gdzie właściciel parkował swojego merca AMG w
kuchnio-recepcji:) tak, Vietnam nie jest biednym krajem ( prawie 7% PKB rocznie!
) mieliśmy już skuter i ruszaliśmy na objazd okolic Hoi An oraz na plaże.
Przed zwiedzaniem wypadałoby się najpierw posilić. Szybki rekonesans miejscowych knajpek i garkuchni i strzał w dziesiątkę! A jakże :) Wybór padł na miejsce gdzie Tony Bourdain
jadł podobno najlepsze sandwiche. A co z philicheesesteak w Philadelfi? :)
Podjechaliśmy niedaleko
centrum do słynnego lokaliku Banh My Phuong przy ulicy 2b Phan Chau Trinh.
Jeśli macie Ulmon maps lub maps.me gps offline to zawsze traficie. Ja korzystam
z tych 2 aplikacji.
Banh My w Vietnamie to
oczywiście słynne i pyszne bagietki, pozostawione jako spuścizna francuzów. Te bułki mają w sobie coś takiego (nie do opisania), że smakują wyśmienicie i wszędzie inaczej. Bourdain się nie mylił! Wzięliśmy po bagietce za 1$ i w drogę.
zawsze świeże bagietki i te sosy ach...
Póki było słońce, to biegiem na plażę. Yupii już w drugi dzień wakacji:)
Pojechaliśmy od strony An Luong
wybrzeżem w stronę Da Nang.
Jak można było się spodziewać
, daleko od głównej plaży było dużo spokojniej. Natomiast przy An Bang beach mnóstwo ludzi, głośno i wszędzie wołają na parking. My znamy już te sztuczki, ale
potrafią wręcz wyskoczyć przed skuterem krzycząc „stop-park here, eat here“.
Wracając z plaży drogą
Duong Nhi Trung zjechaliśmy sobie na pola ryżowe. „Złapaliśmy“ piękny zachód słońca. Było tam naprawdę swojsko, jak w Ninh Binh w zeszłym roku:)
Pan wracał z bawołami
kobiety pracujące na polu ryżowym
Wieczorem udaliśmy się do
centrum. Skuter zostawiliśmy przy światyni Chua Phap Bao na głównej ulicy.
Dalej i tak można było pójść tylko pieszo lub przeciskać się na rowerach, które tutaj zresztą są bardzo
popularne, jako forma zwiedzania starego miasteczka.
Hoi An wieczorem jest piękne. Oświeca je niezliczona ilość lampionów - magiczny widok. Restauracje zaczynają się powoli otwierać, zapraszając wszystkich zapachem oraz muzyką.
Warto skorzystać z rejsu
łódeczką, gdy słońce zachodzi i puścić symbolicznego lampionika na wodzie. My niestety
odłożyliśmy to na "jutro" bo umieraliśmy z głodu. Pani nie wiedząc tego, prosiła nas dalej schodząc ceny... A to był
ten moment! Zachód słońca, wszystkie światła odbijające się w tafli rzeki
przepływającej przez miasto. I cena była śmieszna bo 5$ za 2 os na łódce chyba za
godzinny rejs. My niestety nie skorzystaliśmy, a na drugi dzień padało...
Zjedliśmy w The Market
Restaurant ( w Lp znane jako Vy's Market) przy An Hoi Islet, gdzie także jest night market. Jest to wielka
restauracja, bardzo klimatyczna, wyglądająca w środku jak targ, gdzie mamy kilka stoisk
z jedzeniem. Są tu również prowadzone warsztaty kulinarne i można coś ugotować samemu. Zdumiewająca jest również karta menu ktora ma 59 stron! i dostajemy ją na tablecie:)
Spróbowaliśmy specjałów Hoi
An w jednym daniu, gdzie do degustacji było 5 potraw. Wszystko było przepyszne, a co najważniejsze znowu nowe smaki :)
Po kolacji przeszliśmy się
wzdłuż rzeki jednym i drugim brzegiem.
Z racji tego, że niedawno mieli Nowy Rok,
wszędzie widniały napisy z życzeniami, a i można było nawet spotkać choinki i bałwany ledowe:) oczywiście poza
licznymi figurami kogutów, bo ten rok jest w Wietnamie właśnie rokiem koguta.
rok koguta
pani robiąca ręcznie lampiony
W Hoi An na pewno nie
będziecie głodni. Restauracji jest mnóstwo. Tych tańszych i tych droższych. Każda ma
swój urok, a całe miasto ozdobione jest lampionami i światełkami. Sami zobaczcie jak to
wygląda w nocy, bo jutro zdjęcia za dnia już nie oddadzą tego uroku.
DZIEŃ II
Poranek przywitał nas
deszczową pogodą. Muszę jednak przyznać, że te „twarde“ łóżka w Wietnamie są
wygodne. Wielki gruby na 30cm materac, a pod nim „decha“ a nie jakieś liche stelaże. Śniadanie w naszym Volar Homestay było marne, włącznie z kawą nie wietnamską, a zwykłą rozpuszczalną, więc i tak chcieliśmy udać się na lokalny targ
w centrum.
Szkoda tylko, że akurat
zaczęło tak padać, że nawet peleryny by nam nie pomogły.
Godzinę czekania, aż
przestanie dosłownie lać z nieba wykorzystaliśmy na poszukiwanie noclegu i
transportu jutro do Hue.
Kolejny raz szukamy
wszystkiego na miejscu i dostosowujemy plan pod siebie, a czasem i pogodę.
bez słońca, w dzień - różnica?
Jak tylko przestało padać
pojechaliśmy pod biuro Sinh Cafe w celu kupienia biletów na pociąg z Da
Nang do Hue. Poza Hanoi nie musicie się martwić o usługi Sinh Cafe. Tutaj po prostu
Sinh to jest to biuro, a nie jak w Hanoi obok oryginalnego 5 innych
wyglądających identycznie.
Niestety oni nie zajmują się pociągami, ale w biurze po drugiej stronie ulicy pani rezerwowała wszystko:)
Oczywiście pociąg był 2x droższy niż pisało w przewodniku czy kosztował na dworcu,
ale nie mieliśmy wyboru i braliśmy „soft seat“ z klimatyzacją. Tylko godziny nam nie pasowały, a innych
nie było. Co zrobić? Uparliśmy się na widokową trasę pociągiem do Hue to
pojedziemy, ale o tym innym razem.
Zapłaciliśmy po 150tyś vnd za
osobę i załatwili nam też taxi z hotelu na dworzec w Da Nang za 240tys
vnd.
Wreszcie dotarliśmy na
market.
Powiem tak: szkoda, że
dopiero dzisiaj i szkoda, że jest czynny do ok 12-13....
Już po 11 niektóre garkuchnie w środku były zamknięte, co zresztą było zrozumiałe skoro są czynne od samego rana czyli pewnie od 6. Tutaj także Bourdain zafundował jednej starszej pani wielką popularność. Ciężko znaleźć jej stoisko, bo wszystkie wyglądają tak samo. Pamiętam jak złapałem w hali wifi i odtwarzałem filmik słynnego Bez Rezerwacji z youtube’a.
Już po 11 niektóre garkuchnie w środku były zamknięte, co zresztą było zrozumiałe skoro są czynne od samego rana czyli pewnie od 6. Tutaj także Bourdain zafundował jednej starszej pani wielką popularność. Ciężko znaleźć jej stoisko, bo wszystkie wyglądają tak samo. Pamiętam jak złapałem w hali wifi i odtwarzałem filmik słynnego Bez Rezerwacji z youtube’a.
Pani już wykarmiła chyba
wszystkich swoim słynnym , zresztą występującym tylko w Hoi An - Cao Lau.
Danie to - zupka
z makaronu ryżowego, który jest gruby i sprężysty, a wytwarzany tylko w
kilku miejscach w Hoi An, z pieczoną wieprzowiną, świeżymi jak zawsze
ziołami, posypką z orzeszków, kiełkami i chipsem ze świńskiego ucha - yummy in my tummy :)
My zjedliśmy przy stoisku na
przeciw, u sympatycznej młodej dziewczyny, która jak zawsze krzyczała „sejm
sejm“ gdy pytaliśmy o słynne stoisko. I nie chodziło jej o żaden sejm i
polityków, tylko tłumacząc z angielskiego „to samo, to samo“ zjecie u
mnie.
polecamy tą panią i jej kuchnie
Cao Lau
pierożki white rose
Nie żałujemy. Zarówno Cao Lau
jak i White rose, czyli delikatne
pierożki na parze z mąki ryżowej z krewetką w środku były
pyszne. Kolejne znane danie z Hoi An.
Ja rozglądałem się jeszcze po
targu i nie mogliśmy nie spróbować u tego pana banh xeo:) czyli wietnamskich smażonych
naleśników, które zawijamy jak tacos w papier ryżowy co by się nie pobrudzić:)
banh xeo zwinięte w papier ryżowy
Objedzeni z dodatkowymi
kilogramami ruszyliśmy na zwiedzanie starego miasta. Muszę nadmienić, że na
co najmniej połowę świątyń czy atrakcji w mieście potrzebujemy bilet wstępu.
Ogólnie w mieście są sprzedawane bilety combo czyli 5 wejściówek do wybranych
przez nas świątyń i jakby wejście do samego miasta, ale raczej nikt tego nie sprawdza
i po mieście wszyscy chodzą. Wystarczy podobno coś zjeść, nawet w jakiejś zwykłej knajpce aby móc chodzić swobodnie po mieście:)
Po mieszance świątyń, sklepów
i krawców, o których trzeba wspomnieć, robimy małą przerwę na kawę w uroczym lokalu .
W kawiarni The Hill Station
można usiąść na balkonie i obserwować uliczki z góry, pijąc naprawdę świetną kawę.
Hill Station z zewnątrz
Co do krawców to Hoi An
słynie z ich wyrobów i z tego, jak niektórzy twierdzą, że uszyją
garnitur na miarę czy suknie balową na
drugi dzień. Nie łudźmy się bo dobry krawiec potrzebuje ze 2-3 przymiarki, ale
dowiadywałem się, że garnitur kaszmirowy w 2 dni za 100$ zdołali by uszyć. Są
znani z tego, że potrafią skopiować każdą suknię z branżowego
czasopisma.
to nie są lampy z cenami jak w Ikei:) -> to kadzidła
Po przerwie zwiedzania ciąg
dalszy. O plaży dzisiaj nie było mowy. Dobrze, że w ogóle przestało padać.
Możecie zobaczyć jak miasto i te same miejsca z wczoraj wyglądają w dzień.
Jak zobaczycie takiego pana
lub panią to koniecznie próbujcie wietnamskich słodkości.
Chyba jeszcze nie wspominałem
tutaj na blogu, że od pewnego czasu nasze podróże są także mocno związane
kulinarnie:) W zasadzie to kulinarne punkty na mapie kształtują trasę zwiedzania...
Niedaleko japońskiego mostu Pan kręcił jakąś gumą w cukrze.
Przy moście wołają na wstępie bilet, ale nie dawajcie jeśli nie chcecie wchodzić do świątyni, a tylko na most lub po prostu przejść dalej.
Przy moście wołają na wstępie bilet, ale nie dawajcie jeśli nie chcecie wchodzić do świątyni, a tylko na most lub po prostu przejść dalej.
Jak sama nazwa wskazuje most
zbudowali Japończycy i jest podobno jedynym na świecie mostem z dachem.
Gdy został nam ostatni bilet
w bloczku, to w paru miejscach uprzejmi ludzie nie chcieli nam go zabierać, a w niektórych nawet częstowano nas zieloną herbatką.
Trzeba mieć na uwadze, że Hoi
An jest zalewane prawie co roku, co widać na ścianach budynków lub dokładnie w
jednym z nich gdzie zaznaczone są poziomy wody z poszczególnych lat.
W związku z tym zdarzy
się, że w świątyni czy nawet knajpie przebiegnie przed wami szczur. Dla nas był to częsty widok podczas całej podróży.
U nas zbliżała się pora
obiadu, a kolejny raz zeszliśmy miasto z jednej i drugiej strony rzeki,więc kalorie musiały zostać wyrównane:)
Mieliśmy zapisaną knajpę od
kolegi, a którą polecał Luc Nguyen w swoim programie. Mała rozbieżność nazw,
ale trafiliśmy.
Knajpa Bale Well niedaleko
miejsca, gdzie mieszkańcy pobierają wodę ze studni na „specjalny“ makaron (nie
warto iść) jest przy ul. Tran Cao Van 45-51 na rogu.
Tutaj nie ma menu i jest
stała cena. Zapłaciliśmy chyba 240vnd za 2os, co wydaje się drogo jak na wietnamskie
warunki, ale kolejny raz powiem, że warto! Takiej porcji nie mieliśmy nigdzie. Każdy zestaw jest taki sam i składa się różnych rodzai szaszłyków, pysznych sajgonek z krewetką, kimchi, sosów i ziół, a wszystko zawijamy sobie w papierowe naleśniki. Fura jedzenia.
Wieczorem złapała nas ulewa,
a jutro ruszamy do Hue.
Cały album z Hoi An tutaj
Faktycznie, wizerunek Wietnamu w Polsce jest taki, że tam bieda większa kilkukrotnie niż u nas.
OdpowiedzUsuńPS: Bardzo fajna fotka z samolotu! :)
Świetny blog. Uwielbiam w wolnej chwili przeglądać takie blogi. Podoba mi się taka tematyka.
OdpowiedzUsuń